Nazwa użytkownika:

Hasło:

Winanda

Winanda


              Kolorowe płatki śniegu spadały z granatowego nieba. Gdyby było to lato, można by było zobaczyć całe wiadra wody wylewające się z dziur niebios. Jednak nie było to chłodne lato, ani upalna wiosna. Do tych pór roku było światu jeszcze daleko. Ba! Ledwie zaczęła się zimna... Kalendarzowo oczywiście. Królowa Lodu na świecie rządziła już od co najmniej dwóch miesięcy. Wielu marzyło już o cieple, a miej optymistycznie czekali już chociażby do zimnej Zośki, która jednak była z roku na rok coraz cieplejszą. Mieszkańcy Lubeki w tym roku zmarzli niemiłosiernie, a i w dzień ciepła rodzinnego nie brak było lodu na świecie. Jak co roku zmarło wielu podczas tych radosnych dni. I jeszcze wielu miało umrzeć, ale w te Boże Narodzenie nie to było ważne. Przygotowywano się na nowego burmistrza i jego nowe rządy.
              Co chwilę po okolicy przewalał się grzmot, a gęsto padający śnieg... Tak gęsto padał, że i błyskawic nie było widać. Ci, co musieli wyjść w ten przeklęty wieczór nie byli pewni czy to właśnie błysnęło, czy tylko kolejny płatek zimnej wody osiadł na ich źrenicy i teraz topił się na ciepłym oku. Pomiędzy białym puchem można było dojrzeć kolorowe światełka okolicznych choinek. Lampki na drzewkach w okolicy bramy Holsztyńskiej, mimo, tego że przykryte były dość grubą warstwą opadu atmosferycznego i odpadu miejskiego, dawały różnobarwą poświatę, która choć troszkę ocieplała ten zimny nastrój otoczenia.
              W wielu miejscach Lubeki zaczęły się zbierać rodziny by zasiąść do suto zastawionego stołu. W wielu też miejscach nikt do żadnego stołu nie zasiadał... Czasami brano tylko gorącą wodę i zbijano się w ciasne kupki by i woda nie zamarzła od razu. Ci i tak mieli szczęście... mieli wodę, w stanie ciekłym. Wielu więcej brało czerwonymi rękoma garstki padającego puchu i go pchali do ust, które zmarznięte nie chciały nic przyjmować. Oby do wiosny myślało wielu. Wielu też się modliło, tak, jakby żar modlitwy mógł rozgrzać ich całe ciała! Gdy płonęło chociaż serce to był już wieli sukces. Nie umiano rozmawiać z Bogiem. Gdyby modlitwę można było zobaczyć, wprawne oko dostrzegło by pośród śniegu pędzące do nieba kształty. I zdziwił by się wielce, że wszystkie mają taki sam, regularny kształt. Jeszcze bardziej zdumiał by się, gdyby dostrzegł, że ten kształt jest nijaki, nie podobny nawet do Jesteśtwa isty, która go wykreowała. Jakby całe społeczeństwo, cały świat był jednym wielkim organizmem. Do tego chorym organizmem, który trwa od wieków w tych samych koleinach.
              Lecz wracając do kolacji... Były też miejsca, gdzie jadano niebogato, lecz jadano cokolwiek. W centrum Moisling do kolacji zasiadała pewna rodzina. W dużym pokoju zebrało się niewielu dorosłych, lecz liczba dzieci była dość imponująca. Przy okrągłym stole z kutią, kwaszoną kapustą i pierogami z czymś co miało być mięsem siedziało dwóch mężczyzn. Pierwszy z nich był wysokim brunetem, dość przystojnym lecz dieta, ciążka praca i marne wynagrodzenie wycisnęły z niego krople młodości, na które to poderwał kobietą krzątającą się po domu. Eryka była blondynką z jasnymi oczami co przyrównywało ją do kobiety ze Skandynawii, a nie z południowych Niemiec. Wzrostem była niższa od męża, jak to zwykle bywa, lecz można mówić o oszołamiającej różnicy, gdyż matka trójki dzieci cechowała się prawie karłowatością. Drugim mężczyzną zasiadającym przy stole był biedny stolarz z numeru nad państwem Kopenher. Przyszedł do ubogiego małżeństwa z piątką swoich dzieci, które dobrze znały Erykę i Manfreda. Stolarz, człowiek stary lecz poczciwy, wstydził się, że nie jest w stanie nawet zapewnić dzieciom kolacji w ten rodzinny dzień. Tej zimy interesy źle szły. Drewno było bardzo drogie, przez co wzrósł koszt samego wyprodukowanego towaru, a i firma ze Szwecji produkowała krzesła i stoły o wiele taniej niż biedny schorowany człowiek z drobnej sutereny. Bo rzeczywiście zajmował małą suterenę, która aż przesycona była zapachem próchniejącego drewna.
              Stary Igor siedział na własnej roboty krześle i patrzył na piątkę brykających dzieci. Najmłodsze miało 4 latka a najstarsze dochodziło do 15. Bawili się jednak razem, a do swarów u nich nie dochodziło. Takie było wychowanie ich matki, nieboszczki już od 3 lat. Pozostałymi dziećmi dokazującymi pod stołem (także wykonanym ręcznie przez Igora) był Ryszard wraz z Helgą. Tylko jedno dziecko siedziało z dala od bawiącej się gromadki. Była to Winanda otulona szczelnie kocem, który pełnił także funkcję rożka. Dziewczynka miała ponad roczek i patrzyła dużymi, brązowymi oczami na rozbrykane rodzeństwo i, równie hałaśliwe, nie-rodzeństwo.
              Gdy Eryka postawiła na stole ostatnią michę z kapustą, półmisek z drobno posiekanym śledziem oraz koszyk bułek wszyscy zasiedli do kolacji... No prawie wszyscy. Dla dzieci, jak zawsze dla młodych, nie był to odpowiedni czas na posiłek. Winanda dostała swoje mleko w butelce, dorośli także jedli te potrawy, niektóre z dzieci Igora, także zagrzało chwilę miejsce i wepchnęło do buzi to to, to tamto i poszło dalej hulać po mieszkaniu. Co chwila, któreś podchodziło do stołu i brało jedną z dość wielu potraw. Gdy każdy maluch coś zjadł (co pilnowała dość gruntownie Eryka) matka wyciągnęła z barku słodycze. Na to dzieci rzuciły się z ochotą. Kolacje miała się już ku końcowi, gdy rozległ się głośny dźwięk dzwonka. Dorośli spojrzeli po sobie, a gdy nikt nie oznajmił, że wie, kto to może być, Manfred wstał. Kątem oka sprawdził czy jest nakryte dla nieoczekiwanego gości. Było, tak jak zwykle było, a i jedzenie wystarczyło by pewnie nie dla jednego nieoczekiwanego... choć nie nieproszonego gościa. Podszedł do drzwi i zerknął przed judasz. Za masywnymi drzwiami stała wysoka kobieta w grubym płaszczu kolory ciemnej śliwki. Była lekko umalowana, włosy upięte z tyły jakąś dość wykwintną broszką. Mężczyzna uchylił drzwi. Gdy tylko to uczynił do mieszkania wpadł podmuch mroźnego i wilgotnego powietrza, który przeją mężczyznę, tak że przez jego ciało przebiegły dreszcze. Kobieta uśmiechnęła się. Manfred był zszokowany i zastanawiał się usilnie co chce ubrana nie biednie kobieta w taki wieczór. Po chwili głosem dość drżącym z zimna powiedział:
- Zepsuł się pani samochód? Jak tak to ja mam tu jakieś narzędzia a i zadzwonić po pomoc nie stanowi problemu.
- Och nie dobry panie. Nie zepsuł mi się samochód a w razie potrzeby mam jak zadzwonić. Nie jestem też zmarznięta czy głodna. Choć chciałabym na chwilę wejść do państwa. Jeśli można oczywiście.
              W tym momencie do drzwi podeszła Eryka zaciekawiona faktem, że mąż nie wraca już od dłuższego czasu. Mężczyzna spojrzał na swoją żonę, pytając ją wzrokiem czy ma wpuścić gościa. Odpowiedzi ani werbalnej, ani wzrokowej nie było. Młoda matka podeszła do drzwi i zamknęła je by po chwili otworzyć tak, by gość mógł wejść. Niewielu widziało jej minę gdy zobaczyła, kto stoi na progu. Oczekiwała jakiegoś żebraka, który, drżący z zimna, poprosi o ciepły posiłek i kąt do ogrzania rąk. Stała tak chwilę zdumiona, aż brunetka odezwała się uśmiechając się życzliwie.
- Mam pieniądze i mogę zapłacić za kolację. Posiadam na prawdę wiele wartościowych rzeczy, ale to właśnie państwo mają to, na czym mi najbardziej zależy w ten grudniowy wieczór. Więc proszę pozwolić mi wejść. - Justyna, najstarsza córka Igora podeszła do drzwi wraz z młodszym bratem - Kamilem. Zobaczywszy to eleganta z klatki uśmiechnęła się, a na jej twarzy pojawił się cień radości, tak, że jej oczy z barwy zielonkawej zalśniły czystym błękitem. Właśnie te szczere oczy upewniły Erykę, że trzeba wpuścić tego gościa. Nawet przez chwilę, nie sądziła, że mogła by postąpić inaczej jednak... stereotypowo nieoczekiwany gość powinien być żebrakiem proszącym wzrokiem o litość i ciepły kąt.
              Po zamknięciu drzwi w mieszkaniu zrobiło się od razu cieplej. Buchające gorącem kaloryfery szybko rozgoniły chłód wieczoru. Manfered pomógł kobiecie zdjąć jej płaszcz i powiesił na haczyku koło drzwi. Szybkim ruchem ręki brunetka poprawiła fryzurę oraz ciemną koszulę, która maskowała jej wypukły biust. Już po chwili, podeszła do Eryki i powiedziała:
- Przepraszam, że się nie przedstawiłam. Nazywam się Sonia Loberenz. I chciałabym... ech chciałabym spędzić święta wśród życzliwych osób, które nie będą ze mną tylko, dla ego że im za to płacę. Lecz, ach - zaśmiała się chicho - jak na ironię jedną z pierwszych rzeczy, którą państwo dowiedzieli się o mnie było to, że mam pieniądze i nie potrzebuję pomocy materialnej. Mimo tego, proszę pozwolić mi posiedzieć razem z państwem przy wigilijnym stole.
- Och, nie ma pani za co przepraszać... nic się nie stało... my rozumiemy. - Ostatnie słowa aż emanowały fałszem. Eryka tego rozumiała. Nie widziała jak można było nie mieć rodziny. Zawsze jakaś jest. Jak nie bliższa to dalsza, a jak nie to znajomi, sąsiedzi... też jak rodzina.
              Gospodyni poprowadziła Sonię w głąb mieszkania i posadziła ją na wolnym krześle przy stole. Dzieci zauważyły przybysza, lecz, po chwili obserwacji, kontynuowały zabawę. Jedyna Winanda patrzyła przez dłuższy czas na gościa. Bo i cóż mogła robić mała, owinięta w kokon dziewczynka, która musi "siedzieć" na jednym miejscu a i rączkami nie wiele może zdziałać.
              Igor pokasłał przez moment widząc tak uroczą kobietę. Sonia przedstawiła się raz jeszcze stolarzowi i usiadła ponownie na emaliowanym krześle.
- To pańska robota? - Spytała zerkając na Manfreda.
- Nie. - Odparł bez zbędnych ochów i achów mężczyzna.
- Więc to pewnie pana? - powiedziała szybko Sonia, nie dając czasu Manfredowi, by ten mógł kontynuować swoją wypowiedź.
- Ano moja, droga dobrodziejiko. Choć teraz coraz gorzej z drewnem. Były lepsze czasy. Toć i wojna nie sprzyjała interesom... - Stary rozpoczął swoją opowieść na nieszczęście głowy domu, a ku uciesze Eryki. Kobieta wiedziała, że po jego opowieści niewygodna cisza już nie zastąpi.
              Sonia słuchała z nieudawaną przyjemnością trajkotania starca. Co pewien czas dzieci przebiegały koło niej. Kobieta widziała, że matka chce krzyczeć by nie biegały z jedzeniem tak blisko odświętnie ubranej Soni. Nieoczekiwany gość jednak tak bardzo uśmiechał się na widok gromadki urwisów szalejącej koło jej krzesła, że i Eryka zrezygnowała szybko z ich ganienia. Urwisy państwa Kopenher szybko zaakceptowały gościa, tak że pod koniec historii Igora zaczęły pokazywać kobiecie niektóre z nowszych zabawek. Ryszard przylatywał misterne skonstruowanymi samolocikami z klocków lego, a Helga przynosiła coraz to nowe sukienki lalek, tak że po chwili pokój dzieci przeniósł się pod nogi dorosłych. Rozpoczęła się swobodna rozmowa. Wszyscy podjadali co chwile, którąś z potraw, Eryka siedziała z Winandą na kolanach i karmiła ją kaszką, opowiadano różne historię. A i Sonia opowiadała o sobie, co, jak sama mówiła, nie było częste, bo nie miała komu mówić i opowiadać o tym, co jest dla niej ważne.
- Moi rodzice zmarli 10 lat temu - rozpoczęła swoją biografię - Rodzeństwa nie miałam, dziadkowie mieszkają bardzo daleko i nawet nie wiem co się z nimi stało, a żadnych ciotek lub wujków nie mam. Żyję teraz w Travmüde otoczona nieżyczliwą hmm nie tylko służbą ile wynajmowaną sprzątaczką. Sama nie wiem po co jej potrzebuję. Może po te by ktoś wiedział, jak umrę w jakiś spokojny dzień. - Zaległa chwila ciszy. - Lecz dziś tak radosny dzień! Nie myślmy o śmierci bo dopieróż co się urodziliśmy. Prawda, mała? - Powiedziała do wpatrzonych dwóch brązowych ślepiów.
Opowiedziano jej nawet. Radosne "j" rozległo się w pokoju wywołując głośną salwę radosnego śmiechu. Rozmowy kontynuowali aż do późnej nocy. Tak później, że dzieci zaczęły się słaniać na nogach i pokładać koło śpiącej dziewczynki. Sonia widząc zmęczenie w minkach dawnych żywiołowych urwisów doszła do wniosku, że także należało by iść spać.
- Bardzo dziękuję za taką miłą kolację. Pora już późna a i do domu mam daleko. - Poszła do przedpokoju i wyciągnęła komórkę z kieszeni. Już po chwili odbyła krótką rozmowę z dyspozytorką znanej firmy taksówkarskiej.
- Eryko, mogę cię prosić na chwilę? - Krzyknęła cicho spod drzwi wyjściowych. Gdy pani domu do niej podeszła, Sonia szybko wyminęła ją i zaczęła zbierać talerze ze stołu w dużym pokoju. Gdy zdziwiona Eryka wróciła do pokoju i już otworzyła usta by coś powiedzieć, kobieta odezwała się nie przerywając sprzątać:
- Wiem, wiem, nie powinnam, jestem gościem i nie powinnam. Ale bardzo chcę... A wiem także, jakbym poprosiła - mówiąc te słowa odwróciła się do stojącej na progu gospodyni. W rękach trzymała kilka brudnych talerzy- i tak byś nie pozwoliła.
              Uśmiechnęła się co wywołało krótki parsknięcie gospodyni, która przepuściła ją w drodze do kuchni i szybko zebrała jeszcze brudnych naczyń. Gdy weszła do kuchni zobaczyła, że Sonii udało się ustawić gdzieś stertę talerzy i, po umyciu rąk, czekała na Erykę. Gdy i ona pozbyła się naczyń czyniąc to ze śmiechem, bo faktycznie miejsca było niewiele, dawny gość... prawie nowy domownik spojrzał jej głęboko w oczy.
- Wiem, że nie przyjmiecie ode mnie pieniędzy. Wiem, że nie pozwolicie się w jakikolwiek sposób odwdzięczyć, za ten magiczny wieczór i kawałek nocy... ale proszę byś coś ode mnie przyjęła. W imieniu swojej najmłodszej córki. Chciałabym by był to prezent na jej 18-ste urodziny od... coś wymyślisz bo jesteś mądrą i roztropną kobietą. Nie jest to przedmiot bardzo wartościowy, ale i też nie jakiś całkowity drobiazg. Przyjmij to na ręce swojej córki, bo to dla niej. - podała kobiecie dość dużej wielkości pudełko z czerwonego materiału. Od razu było widać, że w środku znajduje się jakaś biżuteria. Eryka chciała zaprotestować lecz Sonia ponownie zaczęła mówić. - To dla Winandy. Czy mogę pomóc jakoś tobie lub innej osobie na której ci zależy? - Eryka pokiwała przecząco głową. Była zdumiona a ciężkie pudełko ściskała w dłoniach. - Dobrze, zaraz przyjedzie po mnie taksówka. Te pudełeczko to prezent dla małej. By rosła w wiecznie zdrowa i szczęśliwa.
- Nie wiem co powiedzieć Soniu... Dziękuję, chyba tylko. Bo już nie prezent dostałam... przyjęłam i klamka zapadła. Teraz tylko wrócić do gości i pożegnamy się... tak jakbyś była moją siostrą... bo i na prawdę mogłabyś nią być.
Obie kobiety wróciły do przedpokoju, gdzie był i Manfred, i Igor, i dzieci. Nawet mała Winanda znalazła się oglądając świat z wysokości ramion ojca. Sonia pożegnała się ze wszystkimi a na koniec wzięła dziewczynkę na ręce. Ucałowała ją w nosek, uśmiechnęła się szeroko, na co mała tylko ziewnęła i oddała ją ojcu. Państwo Kopenher odprowadzili miłego gościa aż do drzwi prowadzących na podmuchy zimnego wiatru i tumany śniegu. Wszyscy przylgnęli nosami do szyby i widzieli przez okno w kuchni, że kobieta nie musiała długo czekać bo po niedługim czasie... tak od kilku do kilkunastu płatków śniegu na centymetr kwadratowy... podjechała taksówka. Sonia pomachała im i wsiadła do samochodu, który walczył z napływem puchu. Następnie wszyscy wrócili do dużego pokoju. Eryka zaczęła nalewać wody do wanny dla Helgi i Ryszarda a Manfred pożegnał Igora, co nie było proste bo dzieci, mimo znużenia, nadal pragnęły zabawy. Pół godziny później wrócono do swoich mieszkań, a Eryka zaczynała walczyć z dwójką starszych dzieci. Gdy Helgenia się myła, matka odniosła prezent od Sonii do barku. Nie było czasu ani go oglądnąć, ani nawet rzucić na niego okiem, ale wiedziała, że musi go schować bo to nie byle co i szkoda było by stracić prezent. Potem szybko utuliła Helgę oraz bardzo zmęczonego Ryszarda. Grubo po drugiej w nocy wycieńczona opadła na poduszkę koło swojego męża. Manfred miał na nią czekać, jednak ociężałe powieki same musiały mu opaść, tak, że Eryka zastała go smacznie śpiącego. Uśmiechnęła się tylko nie mając nawet siły na jakąś niemiłą myśl.


Wen
     Autorka nie udziela zgody na kopiowanie i publikowanie tekstu lub jego fragmentów gdziekolwiek poza obecną jego lokacją.